środa, 19 kwietnia 2017

2. Uczta

Obudziło mnie przeraźliwe zimno. Chłód rozchodził się po moim ciele gwałtownymi dreszczami. Otworzyłam oczy i usiadłam. Prawie natychmiast chciałam zasnąć z powrotem. Wokół mnie jak okiem sięgnąć rozciągało się ogromne ściernisko. Cała ziemia pokryta była grubą warstwą szronu. Gdzieniegdzie szerzyły się plamy śniegu. Nie mogłam poruszyć się z wrażenia. Gdzie ja u licha jestem? To przecież niemożliwe! Przysięgłabym, że jeszcze chwilę temu oglądałam z Tomem mecz… Chyba, że zasnęłam a on zrobił mi głupi kawał i gdzieś mnie wywiózł. Tym razem przesadził! To wcale nie jest śmieszne! Już wstałam z ziemi i miałam zamiar zacząć wyzywać Toma od najgorszych gdy uświadomiłam sobie coś ważnego i zamarłam. Przecież była wczesna jesień. A wokoło mnie rozciągał się widok charakterystyczny dla początku wiosny.
        Już wiem! Musiałam najzwyczajniej w świecie zasnąć, a to wszystko mi się śni! Zaraz obudzę się w moim ciepłym domku i obejrzę z Tomem końcówkę meczu!
        Stałam na tym okropnym bezludziu już jakiś czas, a każda sekunda i każde kolejne ukłucie zimna uświadamiało mi, że to jednak nie może być sen.
        Z wrażenia na powrót usiadłam na lodowatej ziemi i ukryłam twarz w dłoniach. Potrzebowałam kilku minut żeby to wszystko ogarnąć. Z nadmiaru emocji zimno nie było tak dotkliwe jak przedtem, ale wiedziałam, że jeśli tu zostanę to zamarznę.
        Wstałam i zaczęłam iść. Postanowiłam iść ciągle po linii prostej, wtedy na pewno natrafię na jakiś dom. Gospodarze z pewnością pozwolą mi się ogrzać i może nawet odwiozą mnie do domu. Nadzieja zakiełkowała we mnie i w lepszym humorze ruszyłam przed siebie. Marsz utrudniały mi zamarznięte grudy ziemi i chaszcze, przez które od czasu do czasu musiałam się przedzierać. Rozgrzałam się trochę i chłód dokuczał coraz mniej. Na dodatek słońce było coraz wyżej a jego promienie zaczęły ogrzewać ziemię i usuwać resztki szronu i śniegu. Niby powinnam się cieszyć, ale poczułam kolejną gulę w gardle. Przecież mecz z Tomem oglądaliśmy wieczorem, a teraz jest rano.
Z trudem udało mi się wyrzucić czarne myśli z głowy i skupiłam się na pokonywaniu nierówności terenu.
        Szłam około godziny gdy natknęłam się na polną drogę. Natychmiast zmodyfikowałam kierunek marszu tak, aby iść wzdłuż niej. Polna czy nie, droga zawsze prowadzi do ludzi. Z minuty na minutę odzyskiwałam dobry humor. Było już na tyle ciepło, że przestałam się trząść, a podróż wzdłuż drogi była o niebo wygodniejsza od przedzierania się przez ściernisko.
        Nagle usłyszałam tętent konia. Obróciłam się i moim oczom ukazał się przedziwny widok. Wprost na mnie cwałował gniady koń, a na jego grzbiecie siedział dziwacznie ubrany mężczyzna.
- Z drogi! – krzyknął mijając mnie w pełnym pędzie. – Jestem gońcem królewskim! Wiozę poselstwo dla króla Marreda!
Goniec pogalopował dalej i wkrótce znikł mi z oczu. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że mam otwarte usta. Zamknęłam je i kontynuując marsz zaczęłam analizować to co widziałam. Mężczyzna w stroju nie z tej epoki krzyczy, że jest gońcem królewskim? Co to miało w ogóle znaczyć? Nie wiele wiem o średniowiecznych posłańcach, ale zdaje się, że ten nie był zbyt dyskretny. No i król Marred? Nigdy nie słyszałam o kimś takim. No cóż, w końcu przespałam kilka ostatnich lekcji historii. „Jakich lekcji historii idiotko! Czy ty nie widzisz, że tu się dzieje coś nie z tego świata?!” – zrugałam się sama w myślach.
        Nie wiedziałam co mam robić. Jeszcze nigdy w życiu nie byłam aż tak zdezorientowana. Machinalnie kontynuowałam marsz nie wiedząc co o tym wszystkim myśleć. Nagle potknęłam się o jakiś kamień upadłam boleśnie na ziemię. Poczułam pulsujący ból w kolanie. Popatrzyłam na nogę i okazało się, że kolano jest przetarte do krwi. Na dodatek rozdarłam dżinsy, które założyłam wczoraj po treningu z Tomem. Okazało się, że nie tylko spodnie są podarte. Moja ulubiona, niebieska koszulka i czarna bluza również nosiły ślady przedzierania się przez chaszcze. Podniosłam się i szłam dalej, ale marsz był coraz bardziej trudny. Po kilku godzinach wędrówki byłam już trochę zmęczona a na dodatek nogawka spodni przesiąknęła na kolanie krwią. Noga okropnie bolała, więc szłam coraz wolniej a w końcu zaczęłam utykać.
        Już traciłam wiarę w sens mojej wędrówki, gdy nagle na horyzoncie dostrzegłam wieś. Moje serce podskoczyło z radości a ja, ignorując ból zaczęłam iść szybciej. Po chwili znowu usłyszałam tętent kopyt, ale znacznie zwielokrotniony. Odwróciłam się napięcie i wbiłam wzrok w nadjeżdżających. Było ich siedmiu. Trzech miało na sobie zbroję, a czterech pozostałych ubranych było w brązowe kaftaniki. Gdy podjechali bliżej, zauważyli mnie. Jeden ze zbrojnych z długą brodą zatrzymał się i nakazał pozostałym to samo.
- Kim jesteś dziewczyno? I co robisz tak daleko od wsi? – zapytał.
- Daj spokój Ruell! Nie widzisz jak ona jest ubrana? To na pewno czarownica! – zakrakał drugi ze zbrojnych.
- Zamilcz Juggen! Nie wiesz, że w tych okolicach wytrzebiliśmy już wszystkie czarownice?! Ani jedna nie została!
- To prawda. Na tych ternach nikt nie widział czarownic od dawna. – dodał trzeci zbrojny.
- Więc co z nią zrobimy? – spytał Juggen.
- Jak to co? Przecież ona chodzi po włościach jaśnie możnego króla Marreda. Zawieziemy ją na zamek i król zdecyduje co z nią począć. Przecież i tak na zamek nam droga. – zadecydował Ruell.
- Postradałeś rozum Ruell? Takiego obdartusa chcesz na dwór wieźć? Przecież my na ucztę królewską jedziemy!
- Mamy ją tak na gościńcu zostawić? Dni jeszcze krótkie. Zaraz będzie zmierzchać!
- Twoja wola Ruell. – Odpowiedział trzeci zbrojny.
Odrętwienie jakie ogarnęło mnie przy rozmowie tych dziwnych ludzi powoli mijało więc odezwałam się:
- Nazywam się Bree Daniels. Niepotrzebnie panowie się kłopoczą. Dam sobie radę. Dojdę do wsi, a potem może zadzwonię po taksówkę…
- Hola dziewko! – przerwał mi ten nazywany Ruellem. – Dziwnie gadasz, ale nie nam się będziesz tłumaczyć kimże jesteś, tylko królowi Marredowi! Siadaj na koń za mym giermkiem i chyżo na zamek bo nie wypada się spóźnić na ucztę królewską!
W tonie jego głosu było coś takiego, co nie pozwalało na sprzeciw, więc z niemałym trudem wgramoliłam się na konia, sadowiąc się za giermkiem Ruella.
- Bacz na nią Ferent. – przykazał mu rycerz. – Jedziemy!
- Trzymaj się mocno – doradził mi Ferent. Nim się obejrzałam ruszyliśmy z kopyta szybko przechodząc w galop. Chcąc nie chcąc chwyciłam w pasie giermka. Pęd był niesamowity. Po krótkim czasie dotarliśmy do wioski, która poprzednio majaczyła mi na horyzoncie. Zwolniliśmy, bo między domami trudno było jechać galopem. Powinnam raczej powiedzieć między chatami, ponieważ wszystkie wykonane były z drewna. Mijani ludzie kłaniali się w pas rycerzom, a niektórzy wykrzykiwali pochwały na ich cześć. Wszyscy ubrani byli w wypłowiałe, znoszone ubrania. Dzieci biegały boso i bawiły się z głośnym śmiechem. To wszystko wyglądało jak… jak… typowa, średniowieczna, chłopska osada. Gdy to sobie uświadomiłam poczułam, że robi mi się słabo. A może to jednak jest sen? Zapytała wewnątrz mnie ostatnia, nikła iskierka nadziei. Lecz natychmiast została stłumiona przez brutalną rzeczywistość. To wszystko jest za realne jak na sen. Zimno wiosennego poranka było realne, śmiech chłopskich dzieci jest za realny, nawet siodło realnie wżyna się w tyłek! Co ja teraz zrobię?
Z dalszych rozmyślań wybił mnie głos giermka.
- Te wszystkie majątki ziemskie, które mijaliśmy należą do króla Marreda. Gdy wyjedziemy z wioski, do zamku zostanie jeszcze tylko kilka stajań. Jedziemy na ucztę do króla, ale tak naprawdę chodzi o poselstwo, które nasza królowa wysłała Marredowi kilka godzin wcześniej…
- Milcz Ferent! Jak śmiesz opowiadać jej o naszych sprawach! Jescze jedno słówko i dostaniesz batogiem! – krzyknął Juggen.
Ferent zamilkł i już więcej się nie odzywał. Gdy wyjechaliśmy z wioski znowu przeszliśmy w pełny galop.
        Zgodnie z obietnicą giermka, po niedługim czasie ujrzeliśmy wspaniały zamek otoczony wysokimi murami…


***

        Gorset nie pozwalał oddychać. Jeszcze godzinę temu służka, która pomagała mi się ubrać, zawiązała go tak mocno, że mogłam pozwolić sobie jedynie na płytkie oddechy. Starałam się zachowywać tak samo jak damy dworu. Różnica polegała na tym, że one nie musiały hiperwentylować. Siedziałam przy ogromnym stole. Był on zastawiony najróżniejszymi potrawami. Od wybornego wina po pieczonego prosiaka, który leżał dokładnie na przeciwko mnie. Miałam taką tremę, że nie skosztowałabym żadnego z tych specjałów nawet, gdyby nie ograniczał mnie gorset. U szczytu stołu siedział król wraz ze swoją żoną oraz dwoma synami. Po jego bokach zasiadali doradcy oraz rycerze (w tym moi „znajomi”). Trochę dalej siedzieli ważni urzędnicy państwowi, następnie szlachta, a potem damy dworu, w tym ja. Tego wszystkiego dowiedziałam się od Quinelli, jednej z wyjątkowo gadatliwych dam. Giermków nigdzie nie było widać, zapewne nie zostali wpuszczeni na ucztę. Więc jak to się stało, że ja zostałam? Zaczęłam sobie przypominać wydarzenia ostatnich godzin i rozmyślać jak mogło dojść do obecnej sytuacji…
*
        Gdy dotarliśmy do zamku, rycerze poszli przed ucztą na krótką rozmowę do króla. Ja zostałam w wielkiej sali wejściowej, pilnowana przez groźnie wyglądających strażników. Niedługo potem wezwano mnie do króla Marreda. Ruell opowiedział mu o tym jak spotkali mnie na jego posiadłościach i postanowili zabrać mnie ze sobą. Król o nic nie pytał. Powiedział jedynie:
- Dziś wielkie święto – Huil Gerran. Święto wojny i święto pokoju. W ten dzień nie powinno się nikogo sądzić ani skazywać. Niech więc ta dziewczyna, kimkolwiek jest, zasiądzie z nami do stołu.
- Ale panie czy to na pewno rozsądne? – zaoponował jeden z doradców. – A jeśli to czarownica?
- Na sali będzie mnóstwo osób. Będzie pilnowana bardziej, niż w więziennej celi. – Po czym zwrócił się do swoich sług. – Każcie ją odświętnie ubrać. Niech dołączy do dam dworu.
        Przez ten cały czas byłam tak wystraszona, że nie mogłam się odezwać. Bezwiednie robiłam wszystko, co mi kazali. Zaprowadzono mnie do komnaty z  wygodnymi, bufiastymi fotelami i wieloma lustrami. Człowiek, który mnie prowadził powiedział kilka słów do służących znajdujących się w pomieszczeniu, a one natychmiast się mną zajęły. Zostałam wykąpana w wielkiej drewnianej wannie. Następnie służki znalazły pasującą na mnie, piękną, długą do ziemi suknię z zielonego materiału. Zakładanie kolejnych warstw i sznurowanie gorsetu zajęło sporo czasu. Gdy myślałam, że to już koniec zabiegów na mojej osobie, okazało się, że brakuje mi jeszcze niezbędnej fryzury i makijażu. Służące posadziły mnie przed wielkim lustrem i ułożyły z moich włosów fantazyjny kok. Uciekło z niego co prawda kilka kosmyków, ale nadało to tylko piękna fryzurze. Do uczty zostało już niewiele czasu więc pośpiesznie zrobiono mi makijaż. Poddawałam się tym zabiegom apatycznie, mało się odzywając i nie za bardzo zdając sobie sprawę, co się ze mną dzieje.
        Na salę weszłam w towarzystwie dam dworu. Wszystkiego co powinnam lub nie powinnam robić, dowiedziałam się od Quinelli. Poinformowała mnie kto jest kim i z kim w jaki sposób mam się witać. Grzecznie kłaniałam się wszystkim i podawałam rączkę do całowania jak to robiły inne damy. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wszyscy usiedli do stołu. Podano wykwintne dania a król Marred wstał i zaczął przemawiać. Dopiero wtedy mogłam się wyłączyć i porozmyślać o sytuacji w jakiej się znalazłam…

*
        Po przemowie król wzniósł toast za swojego starszego syna, który jest następcą tronu. Wszyscy wznieśli puchary na cześć dziedzica. Nie dłużej niż 10 minut po toaście na sali zapanowała wrzawa. Nawiązały się głośnie rozmowy i przekomarzania. Wesołość narastała proporcjonalnie do ubywania wina. Zrobiło mi się duszno. Nic nie jadłam a gorset ściskał niemiłosiernie. Postanowiłam opuścić na chwilę sale z nadzieją, że nikt nie zauważy mojej nieobecności. Wstałam od stołu i prześlizgnęłam się do drzwi. Wyszłam na korytarz. Nie wiedziałam dokąd iść.
        Stałam jakiś czas oparta o ścianę, gdy nagle lekki podmuch wiatru poruszył moją sukienką. Odwróciłam głowę w tamtym kierunku i ujrzałam otwarte drzwi na końcu korytarza. Podeszłam do nich. Okazało się, że drzwi prowadzą na rozległy taras. Z ulgą wyszłam na świeże powietrze i oparłam się o poręcz. Na niebie świecił księżyc w pełni oraz miliony gwiazd. Z tarasu rozlegał się piękny widok na królewskie ogrody. Westchnęłam urzeczona.
- Piękny widok prawda? – zapytał nieznany głos. Ze strachu aż wciągnęłam powietrze. Usłyszałam ciche kroki zbliżające się z drugiej strony tarasu. Wkrótce postać weszła w smugę światła i przystanęła kilka kroków ode mnie.
- Przepiękny – odpowiedziałam młodemu księciu.
- Czemu nie jesteś na uczcie? – spytał.
- A ty?
Książę prychnął śmiechem, ale nie było w nim nic wesołego.
- Powiedzmy, że nie przepadam za tego typu przyjęciami. – Odpowiedział i oparł się o barierkę, wpatrując się w ciemność.
- Szczególnie jeśli wznoszą toast za twojego brata? – spytałam i natychmiast tego pożałowałam, bo książę zbladł w ułamku sekundy. Wbił we mnie ciemne, smutne oczy, ale gdy odpowiedział głos miał opanowany.
- Jesteś zanadto wścibska jak na damę dworu.
- Nie jestem damą dworu. Nie wiem co tu w ogóle robię. Nie powinno mnie tu teraz być. Jestem taka zagubiona… – urwałam i przestraszyłam się własnej otwartości.
- Ja też. – Odpowiedział książę i na powrót wbił wzrok w ciemność.
Milczeliśmy. Każde z nas rozmyślało o swoich problemach i smutkach. W końcu na powrót usłyszałam jego głos.
- Święto Huil Gerran. Obchodzone w marcową pełnię księżyca. Święto wojny i pokoju. Zaprowadził je mój pradziadek – król Helred II. Zrobił to w dniu podpisania traktatu, niosącego pokój wszystkim krainom sprzymierzonym. Między tymi krainami panuje pokój, ale zaprowadzony tylko dlatego, żeby zjednoczyć się przeciw potężnemu wrogowi. Żadna z krain nie dałaby mu radę w pojedynkę, ale razem mamy szansę. To święto przypomina wszystkim, że w każdej chwili może wybuchnąć wojna. Jednak symbolizuje również zaprowadzenie pokoju z najbliższymi sąsiadami. Zbieramy wszystkie siły na tą bitwę i mamy świadomość, że nasi wrogowie też je zbierają. Tej wojny nie da się uniknąć. – Przerwał swoją przemowę z twarzą wyrażającą głęboki smutek.
Nie odzywałam się. Nie miałam nic do powiedzenia. Jego opowieść zaskoczyła mnie w równym stopniu co przeraziła. Milczenie znowu się przedłużało.
- Przepraszam cię. Nie powinienem tak zaczynać rozmowy. Mam na imię Eithan i jestem młodszym synem Marreda, króla Sygetti.
- Domyśliłam się kim jesteś. Widziałam cię przecież na uczcie. – Uśmiechnęłam się do niego. – Mam na imię Bree.
- Miło mi cię poznać Bree. Skąd pochodzisz?- spytał.
- Z… bardzo daleka. – wyszeptałam.
- Ta suknia podkreśla kolor twoich oczu. – Powiedział ni stąd ni zowąd.
Spojrzałam na niego zaskoczona. On też na mnie patrzył. Jego ciemne oczy były bardzo przenikliwe. Wydawało mi się, że wie o mnie wszystko. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że żeby na niego popatrzeć, musiałam całkiem nieźle zadrzeć głowę. Był wysoki i dobrze zbudowany. Czarne włosy opadały mu na twarz częściowo zasłaniając regularne rysy twarzy. Był bardzo przystojny.
- O czym myślisz? – zapytał.
- Nie ważne. – odpowiedziałam rumieniąc się i odwracając wzrok.
- Wyglądasz na zmęczoną, powinnaś się przespać. Uczta nie skończy się pewnie do samego rana. Wróć na salę i spytaj służącego, który pokój możesz zająć.
- Chyba masz rację. Do zobaczenia. – Powiedziałam po prostu i po chwili wahania opuściłam taras. Zrobiłam tak, jak mi radził. Wróciłam na salę i zagadnęłam służącego, a ten zaprowadził mnie do komnaty z ogromnym łożem. Gdy zostałam sama z ulgą rozsznurowałam ciasny gorset, rzuciłam się na łóżko i prawie natychmiast zasnęłam.


^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^^

Skończone ;) Mam nadzieję że będzie wam się dobrze czytać. Przepraszam za ewentualne błędy. Z góry ostrzegam, że nie jestem dobra w interpunkcji. Przepraszam również za menu główne, które nie jest jeszcze skończone. Prosimy o cierpliwość. Postaramy się to zmienić w najbliższym czasie. Dopiero zaczynam, więc budująca krytyka będzie mi bardzo potrzebna. Liczę na was. Oddaję pióro tobie Inscriptum.
Autor: Ginger

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz